piątek, 28 października 2016

"Mój wakacyjny dom"

     Wakacyjny dom był wybierany głównie pod Izerka. Okazało się, że nie ma aż tak wielu miejsc, gdzie można zabrać psa. Zależało nam na miejscu zacisznym, na domu, a nie hotelu, możliwości odbywania długich spacerów. W Bieszczadach odległości nie są duże, a poza tym i tak do parku, w góry psa zabrać nie można. Zatem było nam wszystko jedno. W rezultacie wylądowaliśmy niedaleko Sanoka, w Osadzie Załuż. Dziura jak mało która, ale można wypocząć. Miejsce warte polecenia. Mieliśmy swój dom, ogrodzony teren i parę metrów do Sanu. Dla nas były też atrakcje w postaci siłowni, sauny, rowerów, kajaków, chaty do grillowania, dla dzieci był basen i plac zabaw. Przyjechało tu sporo rodzin z dziećmi, bo miejsce rzeczywiście przyjazne.
     Oczywiście nie zgadniecie, co było największą atrakcją dla Izerka. Oczywiście rzeka. Gdy cwaniak wyczaił, że bramka bywa otwarta zwiewał nam i brodził po Sanie, którego woda miała niski poziom, zaledwie do kolan. Kilka razy trzeba było łobuza przywiązać na długiej lince.
       Chodził też za dziećmi, bo one ciągle coś przeżuwały i liczył na smaczny kąsek. A jeśli one nic nie miały szedł za dom gospodarzy, gdzie był kompostownik i używał sobie ile się dało, czyli do momentu złapania drania przez pana.
      Nowością dla Izerka był dom. Na początku chodził po schodach w górę i w dół, jak małe dziecko, które oswaja nowe miejsce. Szybko znalazł sobie wygodne miejsce, blisko drzwi. Zdarzało mu się też leżeć na werandzie, skąd czujnym okiem zerkał na całe obejście. Postronna osoba mogłaby go wziąć za stróża, ale nic bardziej mylnego. Raz nawet odwiedził go kumpel kilkumiesięczny, ale na naszym bohaterze nie zrobiło wrażenia nawet to, że wszedł do jego domu i dorwał się do jego miski.
      Tam, gdzie było można zabieraliśmy pieska z sobą. Ale gdy musiał zostać, kiedy wybieraliśmy się w góry, zrobił awanturę. tego się nie spodziewaliśmy, bo w domu zostaje bez problemu. Gdy zamknęliśmy drzwi szczekał jak szalony, słyszeliśmy go nawet na parkingu. Gdy wróciliśmy po 6 godzinach (pobijając rekord w wejściu na Tarnicę) okazało się, że psina szalał w domku i to dosłownie. Musiał wbiegać na kanapy, aby patrzeć przez okno, po poduchy były pozrzucane, lampa przewrócona, szaleństwo.
     Codziennie rano chodził ze mną 2 kilometry do sklepu po chlebek. W nagrodę kupowałam mu bułkę, był bardzo zadowolony. Jednak wiejskie pieski nie podzielały jego entuzjazmu. Wszczynały jazgot, gdy tylko zobaczyły Izerka dumnie paradującego po drodze. A ten udawał, ze nie słyszy, nawet nie odwracał łba w ich stronę, tylko kroczył dumnie lub wąchał trawkę. Miejscowe pieski nie zdawały sobie sprawy z tego, że Izercio to ignorant, a takie właśnie podejście ma do wszystkich piesków, z wyjątkiem ukochanej Abi i suczek z cieczką.
     Najbardziej uśmialiśmy się, gdy ukochany pan z Alą popłynęli na kajaku. Najpierw Izerek usiłował ich dogonić, potem zaczął się drzeć jak opętany. Musiałam go przywitać do ławki i uspokoić. Potem siedział na górce i wypatrywał, nie interesowało go nawet wyławianie kamyków. Gdy zobaczył kajak pognał do pana i wskoczył do środka. Nie podobało mu się to jednak i biegnąc z boku poganiał, obszczekiwał, jednym słowem urządził panu i Ali karczemną awanturę. Wykrzyczał swoje obawy o ich bezpieczeństwo, pretensje o pozostawienie pieska i różne takie. Pan na kajak więcej nie poszedł:)

 Pierwsza poranna wizyta nad rzeką.

 







 



 U pani w łóżeczku:)

    Ulubione zajęcie to oczywiście wyławianie kamieni. Tych było tu pod dostatkiem i piesek miał pełne łapy...i pysk roboty.





 
 Uciekinier już nad Sanem.




 Tę zaporę piesek - architekt zaplanowałby inaczej, więc wziął się do roboty i przebudowywał.




 Po ciężkiej pracy chwila relaksu.









 Wody było tak mało, że nawet pływać się nie dało. Jednak t drobną niedogodność piesek wynagradzał sobie w każdy możliwy sposób.







 Najpiękniejsze zdjęcia swojemu pieskowi zrobiła Ala:)